Pohl Frederic - Gateway Za Błękitnym Horyzontem Zdarzeń - Najstarszy

NAJSTARSZY



    Najstarszy poruszał się powoli, każdy organ z osobna.
    Najpierw piezeofoniczne zewnętrzne receptory. Nazwijmy je „uszami". Były zawsze „włączone" w tym sensie, że nieustannie odbierały dźwięki. Pod wpływem drgań powietrza ich maleńkie nieregularne kryształki ulegały ściśnięciu i wtedy wzory dźwięku odpowiadały imieniu, jakim zwracały się do niego dzieci, przenikały głębiej, by uaktywnić to, co odpowiadało obwodowemu układowi nerwowemu.
    Jeszcze do końca się nie rozbudził, chociaż zdawał sobie sprawę, że przerwano mu sen. Przebudziły się jego prawdziwe uszy, te wewnętrzne, które analizowały i interpretowały dźwięki. Obwody poznawcze pobrały próbkę sygnałów. Najstarszy słyszał głosy swych dzieci i rozumiał, co mówią - ale jakby bezwiednie i nie reagując, tak jak ktoś, kto drzemie i podświadomie słyszy brzęczenie muchy. Jeszcze nie „otworzył oczu".
    Podejmowanie niektórych decyzji odbywało się właśnie na tym etapie. Jeśli wydawało mu się, że warto przerwać sen, budził kolejne obwody. W przeciwnym razie zostawiał je w spokoju. Ktoś kto śpi może ocknąć się na tyle, by trzepnąć muchę. Jeśli Najstarszemu przerywano sen dla jakieś błahej przyczyny, uważał za stosowne dać dzieciom „klapsa". Nie budziły go więc z byle powodu. Jeśli jednak decydował się budzić dalej, by podjąć jakieś działanie czy wymierzyć karę za przerywanie snu, uaktywniał swe główne zewnętrzne systemy optyczne, a wraz z nimi całą masę systemów informacyjno-przetwarzających i płytkich pokładów pamięci. Wówczas czuł się już w pełni rozbudzony, jak ktoś, kto obudziwszy się szeroko otwiera oczy.
    Wewnętrzne zegary Najstarszego poinformowały go, że tym razem drzemka trwała raczej krótko. Mniej niż dziesięć lat. Jeśli nie było wystarczającego powodu, by go obudzić, to komuś się za to dostanie.
    W tym momencie w pełni już zdawał sobie sprawę z tego wszystkiego, co się wokół dzieje. Dzięki wewnętrznej telemetrii otrzymywał raporty od wszystkich odległych sensorów, przenikających dziesięć milionów ton masy, w której żył on i jego dzieci. Sto danych wyjściowych obiegło powtórnie jego płytkie pokłady pamięci: słowa, które go obudziły, wizerunki trzech jeńców, których dzieci prowadziły przed jego oblicze, awaria w urządzeniach naprawczych na odcinkach 4700, niezwykła aktywność wśród zmagazynowanych inteligencji, wskazania temperatury, inwentarze, moment odrzutu. Jego głębokie pokłady pamięci, choć czasowo pogrążone we śnie, były w razie potrzeby dostępne.
    Przed nim stało najmądrzejsze z dzieci; między rzadkim owłosieniem na policzkach i wargach perliły się kropelki potu. Najstarszy uświadomił sobie, że to nowy przywódca - niższy i młodszy od tego, którego pamiętał sprzed dziesięciu lat - w naszyjniku z zapinanych zwojów symbolizujących jego pozycję, czekał na werdykt. Najstarszy skierował na niego swe główne zewnętrzne soczewki dając tym sygnał, by przemówił.
    - Złapaliśmy obcych i przyprowadziliśmy ich do ciebie - powiedział przywódca. - Czy dobrze zrobiliśmy? - dodał drżąc na całym ciele.
    Najstarszy zaczął przyglądać się jeńcom. Jednego znał - to szczeniak, któremu pozwolił się urodzić piętnaście lat temu, nieomal już dorosły. Pozostała dwójka to rzeczywiście obcy i na dodatek kobiety. Sprawa warta przemyślenia. Obcy pojawiali się tu i wcześniej, ale wówczas nie wykorzystał szansy założenia nowej rasy hodowlanej, dopóki dla dostępnych osobników nie było za późno. A potem przestali przybywać.
    Była to szansa, którą Najstarszy przegapił i której - biorąc pod uwagę późniejsze bolesne doświadczenia - nie powinien był przegapić. Zdawał sobie sprawę, że w ciągu ostatnich kilku tysięcy lat jego sądy nie zawsze były właściwe, opinie niezbyt słuszne. Stawał się opieszały. Nie wiedział, jaką karę poniesie za błąd i nie chciał tego wiedzieć.
    Zaczął podejmować decyzje. W poszukiwaniu precedensów i sposobów wyjścia z sytuacji sięgał do głębokich pokładów pamięci i stwierdził, że ma dostateczną liczbę alternatyw. Zaktywizował ruchowe efektory działania. Jego wielkie metalowe cielsko podniosło się na podporach i przesunęło obok przywódcy w kierunku pomieszczenia, w którym trzymano obcych. Kiedy się poruszył, dzieci - przerażone - wstrzymały oddech. Były zaskoczone. Kilkoro najmłodszych, które - w odróżnieniu od dorosłych nie widziały go w ruchu - zamarło w przerażeniu.
    - Dobrze zrobiliście - zawyrokował i usłyszał w odpowiedzi głębokie westchnienie ulgi.
    Najstarszy był za duży by, wejść do pomieszczenia, ale za pomocą długich czułek z miękkiego metalu dosięgnął jeńców. Ich przerażenie i szamotanina nie zrobiły na nim najmniejszego wrażenia. W tym momencie interesował go jedynie ich stan fizyczny. Stwierdził, że jest wyraźnie zadawalający. Dwójka pojmanych, w tym mężczyzna, byli całkiem młodzi i dlatego przez wiele jeszcze lat będzie z nich pożytek. Mógł z nimi robić co zechce. Według jego oceny wszyscy byli zdrowi.
    Złościło go, że wrzeszczeli i przeklinali w jednym z tych okropnych języków, którymi posługiwali się ich poprzednicy, niełatwo więc się było z nimi dogadać. Najstarszy nie rozumiał ani słowa. Nie stanowiło to jadnak żadnego problemu, ponieważ zawsze mógł rozmawiać z nimi za pomocą zmagazynowanej inteligencji ich poprzedników. Jego dzieci też rozwinęły w ciągu stuleci własny język; więc nawet z nimi nie mógłby się porozumieć, gdyby co jakieś dziesięć generacji nie magazynował któregoś z nich jako tłumacza. I tylko jako tłumacza, ponieważ - ku jego ubolewaniu - do niczego innego się nie nadawali... Z takimi problemami mógł sobie jednak poradzić. Tymczasem okoliczności okazały się pomyślne. Po pierwsze, jeńcy byli w dobrym stanie. Po drugie, byli najwyraźniej inteligentni, posługiwali się narzędziami, nieobca im była nawet technika. Po trzecie, byli jego i mógł z nimi zrobić, co zechce.
    - Dajcie im jeść. Trzymajcie w bezpiecznym miejscu. Czekajcie na dalsze instrukcje - rozkazał dzieciom, które zbiły się za nim w gromadkę. Wyłączył następnie zewnętrzne receptory, by się zastanowić nad sposobem, w jaki obcy mogliby mu pomóc w realizacji zadania, które stanowiło zasadniczy cel jego bardzo długiego życia. Jako osobowość zmagazynowana w maszynie Najstarszy mógł żyć bardzo długo, być może wiele tysięcy lat, ale nie na tyle długo, by udało mu się urzeczywistnić własne plany.
    Przedłużał więc swoje życie „rozrzedzając" je. W stanie spoczynku nie starzał się prawie w ogóle. Większość czasu spędzał w bezruchu przy obniżonym poziomie energii. Nie odpoczywał wtedy, nawet nie śnił, jedynie wyczekiwał, gdy tymczasem dzieci żyły i wcielały w życie jego wolę, zaś zewnętrzne zjawiska astrofizyczne leniwie toczyły się naprzód.
    Niekiedy budził się pod wpływem impulsu wewnętrznych zegarów, by sprawdzić, co się dzieje wokół, by coś poprawić i skorygować. Kiedy indziej budziły go dzieci. Zostały nauczone, by to robić w razie potrzeby i bardzo często taka potrzeba zachodziła (chociaż rzeczywiście nie za często, biorąc pod uwagę inne niż jego własne kryteria).
    Kiedyś Najstarszy był istotą z krwi i kości, takim samym zwierzęciem jak teraz jego dzieci czy jeńcy, których do niego przyprowadziły. Trwało to jednak bardzo krótko, krócej niż drzemka, od momentu kiedy oderwano go od zlanych potem i napiętych lędźwi matki do tej okropnej chwili, kiedy leżał bezradny i jakieś dziwne igły wlewały sen w jego żyły, a wirujące noże czyhały tylko, by poddać jego czaszkę trepanacji. Chwilę tę - kiedy miał na to ochotę - mógł sobie całkiem wyraźnie przypomnieć. Mógł przypomnieć sobie wszystko z tego krótkiego życia lub z bardzo długiego pseudożycia, które potem nastąpiło, pod warunkiem, że pamiętał gdzie szukać w swej pojemnej pamięci. Z tym miał największe kłopoty. Wprowadzono do niej zbyt wiele informacji.
    Najstarszy nie wiedział dokładnie jaką liczbą pamięci dysponuje. Nie widział też, ile czasu minęło. Ani nawet gdzie się co znajduje. Miejsce, które on i jego dzieci zamieszkiwały, nazywało się „Tutaj". Wszystko pozostałe we wszechświecie było jedynie „Gdzie indziej" i on sam nie trudził się, by umiejscowić różne punkty i powiązać je ze sobą. Skąd przyszli ci obcy? Skądś musieli przybyć. Nie miało to większego znaczenia. Gdzie znajduje się źródło pożywienia, do którego latał chłopiec? Jeszcze gdzieś indziej. Skąd dawno temu przybyli jego przodkowie? Nieważne. Centralne Tutaj istniało od bardzo, bardzo dawna - tak długo, że nawet komuś takiemu jak Najstarszy trudno było sobie to wyobrazić. Tutaj żeglowało w kosmosie od chwili, kiedy je zbudowano, wyposażono i uruchomiono; Tutaj było świadkiem wielu narodzin i śmierci - prawie pięciu milionów - chociaż nigdy nie żyło na nim więcej niż kilkuset osobników na raz, a rzadko więcej niż dwudziestu. Przez cały czas Tutaj było świadkiem stałych, powolnych przemian. Z biegiem lat dzieci rodziły się coraz większe, słabsze i tłustsze, i coraz bardziej bezradne. Dorośli byli wyżsi, powolniejsi, mniej owłosieni. Tutaj było świadkiem również i gwałtownych przemian. W takich sytuacjach dzieci miały go obudzić.
    Przemiany miały czasem charakter polityczny, ponieważ Tutaj istniało kolejno tysiąc różnych systemów społecznych. Przez jedno lub dwa pokolenia, czy nawet przez stulecie, królowały zmysłowość i hedonizm, potem dla odmiany czysty purytanizm, potem nagle jeden osobnik stawał się despotą lub bóstwem, kiedy indziej panowała powszechna równość. Nigdy nie doszło do demokracji w pojęciu mieszkańców Ziemi - Tutaj było za małe na posiadanie przedstawicielskiego rządu i tylko raz istniało rasowo uwarstwione społeczeństwo (upadło, kiedy odziane w ciemnobrązowe futra pospólstwo wystąpiło przeciwko wyższym klasom w futrach koloru czekoladowego i dosłownie zmiotło je z powierzchni). Funkcjonowało wiele ideologii i całe mnóstwo zasad moralnych, ale tylko jedna religia - przynajmniej w ciągu wielu minionych tysiącleci. Miejsca starczało tylko dla jednej - jej żywy bóg przez całe lata zażywał spoczynku wśród swoich dzieci budząc się jedynie, by je ukarać lub nagrodzić wedle własnego uznania.
    Przez całą wieczność nie było Tutaj prawdziwych ludzi, jedynie gromadka zagubionych, na wpół inteligentnych osobników, którzy stawali w obliczu różnych zadań wymyślonych po to, by mogli zdobyć wiedzę. Proces ów postępował naprzód. Tylko bardzo powoli. Minęło sto tysięcy lat nim pierwszy z nich pojął istotę pisma, prawie pół miliona, nim znaleziono na tyle mądrego osobnika, by zlecić mu jakąś ważną pracę. Ten honor przypadł w udziale Najstarszemu. Nie został jednak przyjęty z radością. Od tego czasu nikt inny nie na podobne wyróżnienie nie zasłużył.
    Czyli że coś nie wyszło - zdawał sobie z tego sprawę. Poniósł porażkę. Ale gdzie popełnił błąd?
    Pewien był, że dokładał wszelkich starań! Zawsze, zwłaszcza w ciągu pierwszych kilku stuleci swego maszyno-człowieczego życia po życiu skrupulatnie nadzorował wszelkie poczynania dzieci. Karał, kiedy postępowały źle. Chwalił, gdy robiły dobrze. I zawsze się o nie troszczył.
    A może błąd popełnił dawno, bardzo dawno temu, kiedy obudził go potworny „ból" w metalowym pancerzu, wewnątrz którego zamieszkiwał? Nie to, żeby bolało go ciało, jedynie sensory informowały go o istotnym fizycznym uszkodzeniu - było to jednak równie niepokojące. Dzieci skupiły się wokół niego; przerażone, krzyczały wszystkie naraz wskazując na poćwiartowane ciało młodej kobiety.
    - Ona postradała zmysły - wrzeszczały drżąc ze strachu. - Usiłowała cię zniszczyć.
    Przeprowadzona przez Najstarszego szybka kontrola ujawniła, że uszkodzenie było wręcz błahe. Nastąpiła eksplozja jakiegoś materiału wybuchowego. Straty ograniczyły się jedynie do kilku efektorów i niewielkiego defektu sieci kontrolnych - bez trudu mógł sobie z tym poradzić. Zapytał je, dlaczego to zrobiła. Odpowiadały z ociąganiem, ponieważ były przerażone, ale jednak odpowiadały.
    - Chciała, byśmy ciebie zniszczyli. Powiedziała, że wyrządzasz nam krzywdę, że nie pozwalasz nam się rozwijać. Błagamy o przebaczenie. Wiemy, że trzeba było zabić ją wcześniej.
    - Źle zrobiliście - zawyrokował Najstarszy - ale nie dlatego. Jeśli ktoś taki pojawi się kiedyś jeszcze wśród was, macie mnie natychmiast obudzić. W razie potrzeby musicie go powstrzymać, ale nie zabijać.
    A potem - czy było to kilka stuleci później? Zdawało mu się, że nie trwało to dłużej niż mgnienie oka. Zdarzyło się, że dzieci nie obudziły go w porę. W ciągu kilkunastu generacji przestały przestrzegać prawa i nie dopilnowały bilansu reprodukcji. Całkowita liczba żywych osobników spadła do czterech, nim zdobyły się na odwagę, by go obudzić narażając się na jego niezadowolenie. Odczuły je na własnej skórze. Mogło to oznaczać koniec wszystkich planów, ponieważ tylko jedno z całej czwórki było płci żeńskiej i to w wieku, kiedy już prawie nie mogło rodzić dzieci. Poświęcił wówczas kilkanaście lat swego życia budząc się z niepokojem co kilka miesięcy, karząc, ucząc - zamartwiając się. Za pomocą wiedzy biologicznej, zmagazynowanej w głębokich pokładach pamięci, udało mu się doprowadzić do tego, że dwoje dzieci, które urodziła samica, było również płci żeńskiej. Wykorzystując spermę przerażonych samców postarał się jak najbardziej zróżnicować ich wzory genetyczne. Ale to niewiele dało. Tyle spraw zostało zaprzepaszczonych raz na zawsze. Nigdy już żaden zamachowiec nie wystąpił przeciwko niemu. Jaka szkoda! Nigdy też nie pojawił się ktoś taki jak on.
    Najstarszy zdawał sobie sprawę, że nie ma realnej szansy na to, by ktoś taki jak on kiedykolwiek wyrósł spośród jego dzieci. Gdyby coś takiego miało się zdarzyć, to już by się wydarzyło. Miały na to dosyć czasu. Od tamtej chwili, w ciągu ponad ćwierć miliona lat, narodziło się i umarło dziesięć tysięcy pokoleń.
    Kiedy Najstarszy ponownie się poruszył, poderwały się również wszystkie dzieci. Wiedziały, że teraz coś zrobi. Nie wiedziały tylko co.
    - Trzeba wymienić mechanizmy naprawcze w korytarzach na odcinku 4700 - powiedział. - Zajmą się tym trzej naprawiacze. - Wśród ponad siedemdziesięciu dorosłych dał się słyszeć stłumiony pomruk ulgi - zawsze najpierw karał, jeśli jednak jego pierwsze polecenie nie było karą, oznaczało to, że takowej nie będzie. Przynajmniej tym razem. Trzej naprawiacze, na których padł jego wybór, byli mniej zachwyceni, ponieważ dla nich oznaczało to kilka dni ciężkiej harówki - trzeba ręcznie zataszczyć nowe maszyny do zielonych korytarzy i wyciągnąć stamtąd stare do remontu; stanowiło to dogodny pretekst, by uciec od przerażającej obecności Najstarszego, pretekst, który skwapliwie wykorzystali.
    - Obcego osobnika płci męskiej i starszą samicę zamknijcie razem - rozkazał. Jeśli mają się rozmnażać, to niech się do tego zabiorą czym prędzej i wtedy lepiej zacząć od starszej samicy. - Czy żyje jeszcze ktoś, kto miał kiedyś do czynienia z kojarzeniem par?
    Ociągająca się trójka została wypchnięta do przodu. - Jedno z was zajmie się edukacją młodszej samicy - poinstruował. - A czy jest ktoś, kto miał do czynienia z przygotowaniem inteligencji obcych osobników do zmagazynowania?
    - Ja robiłem to z ostatnią dwójką - oświadczył przywódca. - I żyją jeszcze ci, którzy mi pomagali.
    - Dopilnujcie, by umiejętność ta została przekazana innym - rozkazał Najstarszy. - W przypadku, gdy jeden z was umrze, należy go spreparować. Trzeba też przyuczyć następnych. - Tak będzie najlepiej. Nie można dopuścić do zatracenia tej umiejętności - istoty te żyły tak krótko, że wiele z tego, co umiały, zaprzepaściły kiedy Najstarszy egzystował przy obniżonym poziomie energii. Niektóre z dzieci powinny więc zacząć praktykować chirurgię mózgu na innych, na wypadek gdyby się zdecydował, że inteligencję tych obcych również się zmagazynuje. Przechodząc do kolejnych ważnych spraw wydał dodatkowe polecenia. Należy wymienić martwe lub wrzecionowate sadzonki. Przynajmniej raz w miesiącu powinno się sprawdzać wszystkie dostępne obszary Tutaj. Ponieważ niemowląt i młodych osobników było tylko jedenaścioro, w ciągu następnych dziesięciu lat co najmniej pięcioro dzieci powinno rokrocznie przychodzić na świat.
    Najstarszy wyłączył następnie receptory zewnętrzne i zająwszy z powrotem miejsce przy centralnym terminalu telekomunikacyjnym pogrążył się w odległych wspomnieniach. Wokół środkowego wrzeciona dzieci pośpiesznie wykonywały zadania, które im wyznaczał przywódca. Kilkoro zastało, by wykopać krzaki jagód i pnącza winorośli oraz wymienić chore rośliny; inni mieli się zająć jeńcami, spadły na nich również domowe obowiązki; kilka młodych par wysłano do pomieszczeń mieszkalnych, by się rozmnażały. Jeśli nawet mieli inne plany, to zostały one odłożone na później. Tym razem Najstarszy po przebudzeniu był całkiem zadowolony z dzieci i nawet mu nie przyszło do głowy zastanawiać się, czy dzieci są z niego zadowolone. Co innego zaprzątało jego myśli.
    Przy obwodach zewnętrznych zredukowanych do niewielkiej rezerwowej strużki w stanie spoczynku Najstarszy nie odpoczywał. Wprowadzał do swej podstawowej pamięci wszystkie nowe dane. Zaszła jakaś zmiana. Zmiana zaś oznaczała niebezpieczeństwo. Oznaczała też pewne możliwości, jeśli podejść do niej w sposób właściwy. Zmianę można wykorzystać do realizowania własnych celów, nie można sobie pozwolić, by stanęła im na przeszkodzie. Kiedyś zajmował się tylko sprawami bieżącymi, tym, co miało znaczenie taktyczne. A teraz jego uwaga zwróciła się w kierunku strategii i zadań dalekosiężnych.
    Sięgnął do swych najgłębszych pokładów pamięci. Niektóre wspomnienia odnosiły się do wydarzeń bardzo odległych w przestrzeni i czasie, i przerażały nawet kogoś takiego jak Najstarszy (cóż za zuchwalstwo!). Inne nie były tak odległe ani też nie napawały przerażeniem, jak na przykład wspomnienia zmagazynowanych inteligencji obcych, których chłopiec nazywał „Zmarłymi". Wcale nie były przerażające. Ale za to jakże irytujące!
    Kiedy obcy, mocno poturbowani i zbłąkani rozbitkowie, po raz pierwszy dotarli Tutaj w swych malutkich statkach, Najstarszy przeżył chwilę grozy. Stanowili zagadkę. Kim byli? Czy to władcy, którym usiłował służyć i którzy przybyli, by go ukarać za jego zadufanie?
    Szybko zorientował się, że nie. Czy byli to więc przedstawiciele jakieś innej rasy sług owych władców, którzy mieli go nauczyć, jak ma im służyć? Też nie. Byli to wędrowcy. Znaleźli się Tutaj przypadkowo, w staroświeckich statkach, którymi tak naprawdę nie umieli się posługiwać. Kiedy - po przybyciu Tutaj - przyrządy sterownicze statku same się neutralizowały zgodnie z założeniem, wpadali w panikę.
    Jak się okazało, nie przedstawiali sobą nic interesującego. Kiedy się pojawili, zmarnował na nich wiele dni swego życia - najpierw z pierwszym, potem z drugim samotnym poszukiwaczem przygód, później jeszcze z trzyosobową grupą. Ogółem przybyło ich prawie dwudziestu, w dziewięciu statkach - nie licząc dziecka, które urodziło się tutaj, lecz żaden z nich nie był wart tego zainteresowania, jakie w nim wywołali.
    Pierwszych kilkoro przybyszy dzieci natychmiast unicestwiły i zmagazynowanej inteligencji nadały formę maszynową, tak żeby łatwo mógł z niej korzystać. Pozostałych kazał oszczędzić, a nawet pozwolił im poruszać się swobodnie, kiedy okazało się, że mogą przedstawiać większą wartość wiodąc niezależne życie w nie wykorzystywanych obszarach Tutaj. Dał im wszystko, czego - w jego mniemaniu - potrzebowali. Niektórych obdarzył nawet nieśmiertelnością, tak jak niegdyś i jego obdarzono, gdy tymczasem spośród jego dzieci na nieśmiertelność zasługiwało mniej niż jedno na sto tysięcy. Wszystko na marne. Niezależnie od tego, czy byli żywi i kapryśni, czy też istnieli w formie zmagazynowanej inteligencji, przysporzyli mu więcej kłopotów niż to było warte. Zarazili kilkoro dzieci śmiertelnymi chorobami. Sami również się od nich pozarażali i niektórzy umarli. Poza tym inteligencje przybyszów niezbyt dobrze się magazynowały. Mimo właściwego wprowadzenia w jego głębokie pokłady pamięci za pomocą techniki maszynowej, tej samej, jaką tysiące stuleci temu posłużono się w jego przypadku i której od tego czasu uczyły się jego dzieci, nie było z nich większego pożytku. Mieli wadliwe rozwinięte poczucie czasu. Odpowiadali bez ładu i składu. Znaczne obszary i pamięci zanikły. Niektórych nie można było w ogóle odczytać. Nie była to wina techniki - od samego początku stanowili produkt wadliwy.
    Kiedy po śmierci swego ciała Najstarszy stał się nieśmiertelny, obudził się w pełnym stanie świadomości.
    Cała wiedza i umiejętności, jakie kiedykolwoiek posiadał, zostały powielone w pamięci maszyny. Podobnemu procesowi podlegały jego dzieci, gdy budząc się przypadkiem wybierał któreś do zmagazynowania. Tak jak i jego cieleśni przodkowie z odległej przeszłości, w porównaniu z którą nawet jego sędziwy wiek był niczym. Tak jak i tamte zmagazynowane pamięci, których rad nigdy nie chciał zasięgnąć.
    Odwrotnie było w przypadku obcych. Ich chemia jakoś dziwnie szwankowała. Wprowadzali się do pamięci wadliwie i odtwarzali na chybił trafił; czasami nawet się zastanawiał, czy przybyszów nie wymazać raz na zawsze. Najpierw niewielkie zasoby ich pamięci i systemy odczytywania przerzucił na peryferie Tutaj, do których jego dzieci nigdy się nie zbliżały. W końcu - z czystego wyrachowania - postanowił ich oszczędzić. Może nadejdzie taka chwila, kiedy się przydadzą.
    I być może taka chwila właśnie nadeszła.
    Z poczuciem niepochamowanego wstrętu, jaki odczuwa człowiek wyciągając z klozetu klejnot, Najstarszy otworzył kanały łączące go ze zmagazynowanymi mózgami obcych.
    A potem skurczył się.
    Trójka dzieci, pędzących Janine wzdłuż krzywizny wrzeciona do miejsca jej przeznaczenia zobaczyła, że efektory Najstarszego drgają i zewnętrzne soczewki świetlne otwierają się. Dzieci zmieszały się i zatrzymały w oczekiwaniu, co będzie dalej.
    Nic się jednak nie wydarzyło. Efektory ponownie znieruchomiały, soczewki wróciły do pierwotnego stanu. Po chwili dzieci opanowały się i zaciągnęły Janine do metalowej klatki.
    Wewnątrz metalowej skorupy Najstarszy doznał największego w ciągu wielu przebudzeń szoku. Ktoś manipulował w jego zmagazynowanych pokładach pamięci. Nie to, żeby zwariowały. Zawsze były pomylone; co gorsza, stały się teraz poniekąd rozsądniejsze i bardziej przytomne, tak jakby usiłowano je przeprogramować. Posiadały dane wyjściowe, jakich nigdy im nie przekazał.
    Zawierały pamięci, jakich nie znał. Nie były to zapisy z przeszłości, które nagle wydostały się na powierzchnię. Ale coś zupełnie nowego. Mówiły o usystematyzowanej wiedzy na taką skalę, przy której jego wiedza wydawała się niczym. O dziesiątkach miliardów żywych inteligencji. O inteligencji maszyn, które - w jego mniemaniu - były powolne, a nawet całkiem głupie, lecz miały niewiarygodne wręcz zasoby pamięci. Nic dziwnego więc, że zareagował odruchowo jak człowiek wyrwany z nagłej drzemki, zrywając się i otrząsając.
    W jakiś sposób zmagazynowani w jego pamięci obcy nawiązali kontakt z cywilizacją, z której pochodzili.
    Najstarszy bez trudu zorientował się, jak to się stało - wykorzystali nie używaną od dawna sieć telekomunikacyjną łączącą Tutaj z Fabryką Pożywienia. Do zakodowania i przetworzenia informacji w Fabryce Pożywienia posłużono się beznadziejnie prymitywną maszyną. Następnie, za pomocą pełzających impulsów elektromagnetycznych świetlnego radia przesyłano sygnały na planety okrążające najbliższą gwiazdę, co zajmowało wiele dni świetlnych. Można by się tym wszystkim nie przejmować, gdyby nie ilość informacji, które tą drogą dało się przekazać w obie strony. Najstarszy znalazł się w sytuacji hydrotechnika, który - tkwiąc u podnóża zapory wodnej - widzi, jak z prawie niewidocznej dziurki wielkości szpilki cienka strużka wody tryska setki metrów w górę. Ilość wody jest znikoma, ale to, że jej tak wiele wycieka z tak małego otworu świadczy o olbrzymim ciśnieniu z drugiej strony tamy.
    A przeciek był obustronny.
    Najstarszy zdał sobie sprawę, jak nierozważny był w przeszłości. Kiedy badał zmagazynowanych w jego pamięci obcych, by poznać ich wiedzę, pozwolił im jednocześnie dowiedzieć się wiele o sobie. O Tutaj. O technice, która tym miejscem kieruje. O jego konsekracji i władcach, którym miał służyć całe życie.
    Na szczęście przeciek był niewielki, a przekaz kiepski z powodu usterek zmagazynowanych inteligencji. Najstarszy miał dostęp do każdego obszaru ich pamięci. Otworzył je, by zbadać i sprawdził każdy bit informacji. Nie „rozmawiał" z nimi. Pozwolił, by ich mózgi wlały się do jego mózgu. Zmarli nie mogli mu się przeciwstawić, tak jak żaba rozciągnięta na stole sekcyjnym nie może się przeciwstawić skalpelowi chirurga.
    Kiedy skończył, pogrążył się w zadumie.
    Czy coś zagraża jego planom?
    Zaktywizował wewnętrzne systemy analityczne i w jego mózgu pojawił się trójwymiarowy obraz Galaktyki. Tak naprawdę obraz ten nie istniał. Nie było takiego punktu, z którego można by go zobaczyć. On sam go nie „widział", po prostu wiedział, że tam jest. Było to coś w rodzaju trompe-l'oeil. Iluzja optyczna, tyle że nie mająca nic wspólnego z optyką. Obraz przedstawiał w oddali jakiś obiekt obwiedziony światłem. Wiele stuleci minęło od chwili, kiedy Najstarszy pozwolił sobie po raz ostatni na niego popatrzeć. Nadszedł czas, by zobaczyć go ponownie.
    Najstarszy sięgnął głębiej i zaktywizował od dawna nie niepokojone pokłady pamięci.
    Nie było to łatwe przedsięwzięcie. Przypominało prawie sesję terapeutyczą w gabinecie psychoanalityka, ponieważ na nowo odkrywał myśli, wspomnienia, winy, obawy i niepewności, które jego „świadomy" umysł, czyli obwody zajmujące się myśleniem i rozwiązywaniem problemów, postanowił odłożyć na bok dawno temu. Wspomnienia te jednak nie zniknęły. Nie utraciły również swej mocy. Nadal wyrażały „wstyd" i „obawę". Czy postępował właściwie? Czy miał prawo działać na własną odpowiedzialność? Dawne dylematy w przyspieszonym tempie obiegały jego mózg, tak jak miało to miejsce dwieście tysięcy lat temu, i wcale nie były bliższe rozwiązaniu. Najstarszy nie mógł popaść w histerię czy depresję. Na to nie pozwalały mu jego obwody.
    Mógł natomiast odczuwać przeraźliwy strach.
    Po dłuższej chwili przerwał introspekcję. Nadal się bał. Ale był już zdecydowany. Musiał zacząć działać.
    Dzieci rozpierzchły się przerażone, kiedy obudził się ponownie.
    Wysunięte do przodu efektory zadrżały, wyprostowały się i wskazały na młodą samicę złapaną pośrodku pobliskiego korytarza. Wybór był czystym przypadkiem.
    - Chodź - rozkazał.
    Załkała, lecz usłuchała polecenia. Kiedy ruszyli pospiesznie w głąb oświetlonego złotym światłem korytarza, jej partner zrobił krok naprzód. Nie powiedziano mu jednak, że on również ma iść, zatrzymał się więc spoglądając za nimi ze smutkiem. Przed dziesięcioma minutami w harmonii i zgodzie kopulowali ze sobą. Teraz nie był pewien, czy ją jeszcze kiedykolwiek zobaczy.
    Najstarszy poruszał się w tempie niewiele większym niż szybki marsz, ale to wystarczyło, że płacząca samica chcąc nadążyć biegła ciężko dysząc. Sunął mijając maszyny, przez nikogo nie używane nawet w czasach, które on jeszcze pamiętał - prostowacze ścian, wielkie jak domy lądowniki, jakieś dziwne sześciośmigłowe machiny podobne do helikoptera, którymi kiedyś, chociaż nawet Najstarszy nie sięgał pamięcią tak daleko, przewożono aniołów Heechów do ich Nieba. Złote żyłki przeszły w błyszczące srebro, srebro w najczystszą biel. Korytarz, do którego nigdy nie weszło żadne z dzieci, stał przed Najstarszym otworem - ciężkie odrzwia rozwarły się szeroko. Samica zdążyła się zasapać nim dotarli do miejsca, w którym nigdy nie była i o istnieniu którego nie miała najmniejszego pojęcia, gdzie żyłki w ścianach mieniły się tuzinem barw, a dziwaczne błyszczące wzory w płycinach wypełniały całą powierzchnię wielkiego ponurego pomieszczenia. Nie dane jej było odpocząć.
    - Idź tam - rozkazał Najstarszy. - Przekręcaj pokrętła w taki sposób, jak ja.
    Przy przeciwległych ścianach pomieszczenia znajdowały się urządzenia sterownicze, zbyt oddalone od siebie, by posługiwać się nimi mogła jedna osoba. Przy każdym stało na podłodze coś w rodzaju bardzo niewygodnej do siedzenia ławki. Przed nią jakby kopczyk z prążkowanych pokręteł, po dziesięć w rzędzie z blado migocącymi światełkami koloru tęczy. Najstarszy ominął ławkę i efektorem zaczął powoli obracać najbliższe pokrętło. Światełka zamigotały i zafalowały. Zielone rozświetliły się na żółto, potem jasno-pomarańczowo, z potrójnym rzędem brunatnożółtych linii w środku.
    - Dopasuj się do mojego wzoru - rozkazał.
    Młoda samica starała się usłuchać polecenia. Pokrętło jednak z ledwością dawało się przekręcić, tak jakby go od bardzo dawna nie ruszano. Kolory zlewały się i wirowały - trwało to całą wieczność nim udało się jej uzyskać wzór identyczny z wzorem na przyrządach sterowniczych Najstarszego. Nie ponaglał jej ani nie ganił. Po prostu czekał. Wiedział, że robi wszystko co w jej mocy. Nim dziesięć pokręteł ułożyło się we właściwy wzór, który wybrał, łzy zamieniły się w kropelki potu zalewające jej oczy i spływające między rzadkim zarostem na brodzie.
    Kolory nie pasowały idealnie. Rozetka z ekranami, znajdująca się pomiędzy podwójnymi, zapasowymi, zabezpieczającymi przyrządami sterowniczymi, na której powinny się pojawić się współrzędne kursu, świeciła pustką. Nic dziwnego. Zadziwiać mógłby fakt, że po ośmiuset tysiącach lat urządzenia sterownicze w ogóle działają.
    Ale działały.
    Najstarszy dotknął czegoś pod swoimi urządzeniami sterowniczymi i światełka szybko, jak w bajce, zaczęły żyć własnym życiem. Zamazały się i odzyskały barwy ponownie, a kiedy pałeczkę przejęły automatyczne dostrajacze dokładności, wzory stały się identyczne. Rozetkę z ekranami ożywił wzór jarzących się punkcików i linii, którym młoda samica przyglądała się ze strachem. Nie miała pojęcia, że patrzy w przestrzeń usianą gwiazdami. Nigdy nie widziała gwiazd, ani o nich nie słyszała.
    To co nastąpiło po chwili, odczuła w sposób fizyczny.
    Podobnie jak odczuli to wszyscy Tutaj - obcy zamknięci w odosobnieniu, prawie setka dzieci na artefakcie, młoda samica, a także sam Najstarszy - wszyscy odczuli nagle mdłości, kiedy znikła odwieczna grawitacja, a zastąpiły ją nagłe fale pseudoprzyspieszenia odmierzające utratę wagi.
    Po ponad trzech czwartych miliona lat powolnego obracania się wokół bardzo odległego od Ziemi Słońca, artefakt skierował się na nową orbitę i odpłynął w dal.



Strona główna     Indeks